Recenzja filmu "Abel twój brat"
Dramat psychologiczny w reżyserii
Janusza Nesfetera rozpoczyna się sceną, w której zachrypnięty głos z offu
przedstawia klasę VB z wychowawcą zebraną w ciemnym pomieszczeniu. Narrator
poświęca chwilę każdemu; kamera pokazuje zbliżenie twarzy osoby omawianej w
danej chwili i po kilku sekundach przechodzi do następnej. Na koniec ukazuje
całą klasę w planie pełnym, a chrypiący komentator zadaje pytanie: „Jak to się
stało, że musieli tu przyjść w powszedni dzień?”. Naprawdę bardzo trudno się
domyślić, że przyszli na pogrzeb. Wcale nie widać przecież powagi na ich
twarzach i w ogóle nie da się zauważyć, że zebrali się w kościele.
W dalszej
części filmu poznajemy Karola Matulaka, wrażliwego chłopca wychowanego tylko
przez matkę, który dobrze się uczy, umie śpiewać i recytować wiersze, a przy
tym jest kompletnie nijaki. Nowy uczeń klasy VB od momentu, kiedy się pojawia,
prezentuje postawę, którą można streścić w słowach: „Przepraszam, że żyję”. To
nie jego wina. Matka nauczyła go, że w życiu trzeba być grzecznym, uprzejmym i
pokornym. Zapomniała dodać, że aby przetrwać, trzeba również być pewnym siebie,
asertywnym, zdecydowanym i nie dać sobie dmuchać w kaszę. Zabrakło twardej ręki
ojca, który nie pokazał mu jak bronić swoich racji. W rezultacie Karolek, jak
sam siebie tytułował, wyrósł na irytującą ofiarę losu, która od samego początku
nie przypadła do gustu nowym kolegom (i mnie również). Inni uczniowie
zazdroszczą mu zdolności, którymi się popisuje, zazdroszczą mu życia w
szczęśliwej, choć niepełnej rodzinie oraz troskliwej mamy, która przynosi
synkowi kanapki z kiełbasą, podczas gdy oni muszą się zadowolić smalcem. Mogą
na nim bez przeszkód wyładować swoją frustrację, bo nie dość, że Karolek jest
od nich słabszy fizycznie, to jeszcze nie ma w nim woli walki. Ta dopiero się w
nim obudzi.
Żeby nie
było zbyt nudno, mniej więcej w środku filmu scenarzysta zdecydował się na
wprowadzenie niespodziewanego zwrotu akcji - dręczyciele postanawiają dać
szansę Matulakowi i zakolegować się z nim. Mają z tego konkretne profity -
nieasertywny Karol oddaje im swoje kanapki, zachęcany popełnia drobne kradzieże
czy bije mniejsze dzieci. W okresie „przyjaźni” z łobuzami wychodzi na światło
dzienne jedyna godna uwagi czy nawet podziwu cecha głównego bohatera -
niezwykły upór w dążeniu do celu. Balon, można by rzec szef grupy, sugeruje mu,
żeby zaczął uprawiać gimnastykę - wtedy będzie silniejszy. Karola kusi taka
perspektywa - gdyby był silny i umiał się bronić, nikt by już go nie mógł
pobić, zastraszyć, czy rozebrać do naga i tak kazać wracać do domu. Podjął więc
najtrudniejszą życiową walkę - walkę z samym sobą. Ile razy my postanawiamy sobie,
że od jutra zaczynamy biegać, ćwiczyć, odchudzać się itd.? A ilu z nas wytrwało
w postanowieniu i osiągnęło zamierzony cel? Zdeterminowany Matulak uparcie
realizował plan i wytrwale ćwiczył. I to mu się faktycznie chwali. Niestety,
wzrost siły fizycznej nie szedł w parze ze wzrostem asertywności czy pewności
siebie i bohater pozostał życiową ofermą. Mimo, że w pewnym momencie Matulak
miał możliwość, żeby wlać Balonowi, zabrakło mu odwagi, by to zrobić.
W ostatniej
sekwencji filmu koledzy odwracają się od Karola, bo matka chłopca w końcu
zmusza go, by wydał swoich towarzyszy zabaw (przyjaciółmi ich przecież nie
nazwę) i nie brał całej winy za pewien występek na siebie. W efekcie Matulak
traci pseudokolegów, którzy od nowa zaczynają go dręczyć. Bohater traci chęć do
życia. Choruje na zapalenie opon mózgowych i umiera. Och, jakie to
dramatyczne...
Reasumując -
film miał przesłanie, a nawet kilka, np.: „Nie można nienawidzić i dręczyć kogokolwiek, bo nie
wiadomo, czy będzie nam dany czas na pojednanie”, ale też ostrzeżenie dla
matek: „Nie chrońcie swojego dziecka przed całym złem tego świata, bo i tak
będzie musiało stawić mu czoło”. Tylko co z tego, skoro przesłanie nie miało
jak trafić do widza? Historia Karola była rozwleczona i przez to nużąca - jedna
trzecia scen nie wnosiła absolutnie niczego do fabuły i można by było je w
ogóle pominąć. Główny bohater był nudny, szary, nijaki, nie budził we mnie
żadnych uczuć poza litością. Szanuję go za jedno - za wytrwałość. Ale to
wszystko. Inne postacie też nie prezentowały sobą nic ciekawego, może jedynie
pan Jonasz, pomylony biedak z ulicy, który czasami rozmawiał z chłopcami,
intrygował i niepokoił widza na swój sposób. Dialogi były jałowe, ścieżka
dźwiękowa nawet nie została mi w pamięci. Wreszcie ”gwóźdź do trumny” tego
filmu - śmierć głównego bohatera. Taka bezsensowna śmierć, która nie wiadomo
czemu służyła. Miała wzbudzić we mnie ciepłe uczucia do bohatera? Nie udało
się, bo ta śmierć była przewidywalna, spodziewałam się jej od początku.
Jeżeli
scenarzysta chce, żeby jego historia niosła przesłanie, które trafi do widza,
musi zadbać o ciekawe postaci, dialogi, fabułę. Żadnego z tych elementów nie
zaobserwowałam. Przykro mi to pisać, bo przemoc psychiczna w szkole to nadal
aktualny problem i dobrze by było obejrzeć porządny film na ten temat. Jednak
muszę być sprawiedliwa, zawsze mówię to co myślę i tym razem nie będzie
inaczej. „Abel, twój brat” to wg mnie małowartościowy film i nie warto go
oglądać.
dobrze, ze napisane, że autorka recenzji chodziła do I klasy (szkoły średniej), bo inaczej zwątpiłabym w recenzentów.
OdpowiedzUsuń1. Pisanie z przekąsem raczej jest nie na miejscu przy tego typu filmach, nawet przy piętnowaniu słabych stron obrazu filmowego
2. Film powstał w 1970 roku i widnieje jako "dramat obyczajowy". To zupełnie inne czasy. Osoba urodzona w II. poł. lat 90. XX wieku lub później, która nie interesuje się choć trochę filmem w ogóle (w tym teorią, szkołami filmowymi itd) może mieć faktycznie zupełnie inne oczekiwania co do "warsztatu" twórców danego filmu. Gdyby film powstał, powiedzmy, w 2005 roku lub nieco później, problem na pewno zostałby przedstawiony w inny sposób, nawet jeśli akcja filmy zostałaby umiejscowiona w tych samych latach, co "Abel..."
Rozumiem, że film może się z różnych względów nie podobać, jednak gdybym ja w wieku 15 lat wysmarowała w charakterze recenzji coś takiego (i takim językiem), dostałabym może 3 na pociechę, o publikacji gdziekolwiek choćby we fragmentach i za darmo w ogóle nie mogłabym marzyć
Żeby mieć szansę na publikację "gdziekolwiek", a konkretnie na na tym blogu trzeba mieć nauczycielkę, której chce się robić coś ponad to, co każdy nauczyciel musi, a autorka nie dostała 3 "na pociechę" tylko 5 za to, że chciało jej się zrobić coś więcej ponad to, co każdy uczeń musi...
UsuńSzkoła powinna najpierw nauczyć, czym jest recenzja, a dopiero później dać uczniowi pole do popisu i jeszcze "w nagrodę" publikować efekt na blogu, który ma dobrze świadczyć o szkole i o nauczycielce. Jak chce się coś zrobić ponad materiał szkolny, też trzeba się przyłożyć. Żeby nie było - mam wykształcenie wyższe humanistyczne, w liceum też chodziłam do klasy humanistycznej. A to znaczy, że wymagania, szczególnie z niektórych przedmiotów (w tym z j. polskiego oczywiście) były znacznie wyższe, niż w klasie ogólnej czy o innych profilach nie wspominając. Panią polonistkę mieliśmy wymagającą, ale to, że wszyscy jej uczniowie zdali maturę za pierwszym razem, przez całe jej zawodowe życie, chyba o czymś świadczy. I powiem szczerze, gdybym ja opublikowała coś w ten deseń publicznie, podpisała się z imienia i nazwiska i jeszcze napisała, do której klasy chodzę / chodziłam i w której szkole średniej, chyba by mnie straszyła po nocach do końca mojego życia za złe świadectwo dawane o niej i o szkole.
UsuńDziękuję czytelniczce z "wykształcenim wyższym humanistycznym" za zainteresowanie i komentarze. Zapraszam do odwiedzin bloga.
Usuń